środa, 9 lutego 2011

Kuala Lumpur


W środę wieczorem przyszedł czas rozpocząć kolejny długi weekend. Tym razem wypadał z okazji Chińskiego Nowego Roku. W  środę wieczorem ci, którzy nie wzięli wolnego na cały tydzień (u nas w firmie - jakaś połowa, może mniej)  jęli pakować się do samochodów i wyjeżdżać gdzie się da. Oczywiście - zrobiwszy wcześniej zakupy. W centrach handlowych - szał. Dość śmieszne jest to, że tak jak u nas przed Bożym Narodzeniem w galeriach lecą znienawidzone `krysmasy' to tutaj w tym okresie lecą... jakby to nazwać... czing-czangi, wesołe w pierwszym momencie, po kilku dniach zdecydowanie budzące agresję.

Czas się wynosić. Pożyczyliśmy auto. Proton saga. Wyobrażacie sobie jak jedzie auto większe od fabii z trzema nie najlżejszymi gośćmi na pokładzie, motorkiem 1.3 pod maską i automatyczną skrzynią biegów? Jeśli nie - to dobrze. Szkoda zdrowia.

Tak czy inaczej plan był taki, żeby poświęcić dwa dni na KL, dwa dni na Melakę i wrócić. Wyjechaliśmy więc polsko-duńską ekipą o 5 rano, o 9 jedliśmy jakiegoś takiego indiańca  5min od Petronas Towers. Miasto było kompletnie wymarłe, czego zresztą można się było spodziewać sądząc z ruchu na autostradach w kiedunku od KL. Oczywiście pierwszym punktem programu było wyjechać na górę Twin Towers, żeby z góry rozeznać sytuację. Nie udało się, (`sori mister, nou mor tikets for tudei') ale może to i lepiej bo w kolejce to byśmy chyba stali do tej pory. Za to pojechaliśmy na odległą o 5min (i 30RM, jadą po turystach strasznie) taksówką Menara Tower, wieżę telewizyjną co prawda nieco niższą, ale wyjechać można było  na niej wyżej niż na TT. No i bez kolejki.


Z góry miasto wygląda całkiem dobrze, chociaż nie do końca rozumiem po co oni się tak pchają z tymi budynkami tak strasznie do góry jak mają tyle niezagospodarowanych krzorów dookoła. Betonową dżunglę zrobili, ale w samym centrum, u podnóża górki na której stoi Menara Tower jest kilkanaście hektarów dość przyzwoicie zachowanej prawdziwej dżungli, z wielkimi drzewami i charakterystycznymi odgłosami. Jest kilka ścieżek którymi można ją przeciąć, ogrodzonych, do samego lasu wstępu nie ma.

Po zjeździe  na dół zrobiliśmy szybką rundkę po tym co tam było w przewodniku, dworzec PKP, siedziba gubernatora, narodowy meczet, budynek sądu... Zostało China Town (jedyne ludne miejsce), i jego  `famous night market' - czyli zadaszona uliczka z nieprawdopodobną wprost ilością chińskiego badziewia na sprzedaż.


To jedziemy za miasto, do Batu Caves.  Olbrzymia jaskinia, wysoka na kilkadziesiąt metrów, długa na kilkaset, do której trzeba dotrzeć dość wysokimi i stromymi schodami, obok potężnego (chyba ze 30m) posągu jakiejś hinduistycznej bogini. Potem jaskinia przechodzi w coś w rodzaju dziedzińca, kilkadziesiąt metrów skały pionowo w górę, niebo nad głową, na dziedzińcu świątynia. Pełno Hindusów, kadzidełek, kokosów i bananów, brudno. Stalaktyty (czy tam stalagmity, nigdy nie wiem które są które) wiszą po kilkanaście metrów nad głową, kilkumetrowe bryły kamienia. Jaskinia robi niesamowite wrażenie, ale jej `ucywilizowanie', betonowa podłoga i mrowie ludzi nieco je redukują.


Z atrakcji w KL zostało jeszcze oceanarium, i to jest chyba rzecz jaka na mnie zrobiła największe w tym mieście wrażenie. W podziemiach kilkudziesięciopiętrowego budynku, w samym sercu betonowej dżungli gdzie wycinek nieba nad głową jest tak mały że GPS się gubi, odtworzony został solidny kawał podmorskiego świata. Cała  masa nieprawdopodobnych wręcz stworzeń (które w niektórych przypadkach można wziąć na ręce, albo pogłaskać, np. metrowego glonojada) żyjących w, zdaje się, dość niezłych warunkach, zaprezentowana w znakomity sposób. Akwarium z piraniami miało wymiary (na oko) 5x5x7 i były ich tam setki. Spóźniliśmy się pół godziny, można było zobaczyć jak  się pożywiają. W innym akwarium ryby wielkości chyba niedużego konia, gdzie indziej ruszające tyłkiem krewetki (sexy shrimp :)) Ale najlepszy był tunel - szklana droga przez potężne akwarium, z wielką ilością ryb, nie-ryb i niby-to-ryb pływających swobodnie, gdzie dwumetrowa płaszczka zasuwająca  nad głową z prędkością biegnącego człowieka potrafi przestraszyć. No i można stanąć oko w oko z dość byczym rekinem. Tylko delfinów nie było.

To już? Jeszcze ze dwie czy trzy świątynie, tani hotel, niezłe żarcie i zgodnie zdecydowaliśmy, że nic tu po nas i jeden dzień w KL zdecydowanie wystarczy.

Zdjęcia tu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz