wtorek, 1 lutego 2011

Tasik Temenggor



Tasik (czyli jezioro) Temenggor, to taka lokalna Solina. Też w górach, też jest sztucznym jeziorem z wielką tamą i elektrownią wodną, też ma tysiące zatok i zatoczek. Jest też kilka różnic :)
Po pierwsze, naszą zbudowali komuniści, jedną z przyczyn powstania tego zbiornika była chęć zalania dróg, przez które bojówki komunistyczne komunikowały się z bazami w Tajlandii. Po drugie, w Solinie można wyjść na brzeg nie podejmując ryzyka bycia pożartym przez tygrysa. Po trzecie, nad Soliną można oczekiwać ludzi na brzegach i jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej dookoła. Tu jest dzicz.


Jedzie się (motorkiem, a jakże) jakieś 170km na wschód od Penagu, najpierw autostradą, potem przez wsie, w końcu przez góry dojeżdża się do miejsca, gdzie droga z pomocą dwóch mostów z wyspą po środku przecina jezioro. Cywilizacja składa się z  dwóch kurortów o bardzo wysokim standardzie (i cenach), kawałeczka publicznego nabrzeża z budką z kacangami i hamburgerami, jednostki wojskowej, jakiejś instytucji naukowej i jednego nie wiadomo czego  (gdzie spaliśmy). 


Gwoli wyjaśnienia, na wycieczkę pojechaliśmy we dwóch, gdyż polski skład w Penangu został wzmocniony przez Sylwka. Mieliśmy więc dwa  motorki i miał się kto śmiać ze mnie i moich kacangów (zbiorcza nazwa na wszelkie lokalne orzeszki i nasionka, które z lubością konsumuję, a które Sylwek nazywa nakrętkami :))


W jedynym możliwym miejscu pożyczyliśmy kajak za pomijalną kwotę 100RM za dwugodzinny rejsik (bardzo byli zdziwieni że nie chcemy przewodnika i w ogóle chyba pierwszy raz ktoś nie będący zorganizowaną wycieczką z korporacji coś od nich pożyczał) i popłynęliśmy na południe. Tu wychodzi kolejna różnica, na Solinie tama jest na północy, tu na południu :).  Jezioro robi wrażenie przede wszystkim dlatego, że brzegi są kompletnie dzikie i puste (z wyjątkiem niektórych wysepek gdzie człowiek wywalczył sobie kawałek miejsca żeby postawić śmieszne bambusowe chatki) i dżungla aż się wlewa do tej wody, czyniąc wyjście na brzeg na ogół niemożliwym. Pełno sterczy wszędzie uschniętych zalanych drzew, które nie zdążyły się jeszcze od tego 1976 roku zawalić. Wlazłem na jedną wysepkę żeby sobie zrobić zdjęcie na niej bezludnej, a jak wróciłem do naszego krążownika to przemyciłem na pokład chyba z 50 pająków różnej maści i wielkości, z którymi potem mieliśmy pewien kłopot. A zdjęcie i tak nie wyszło ;)


Potem udało nam się dopłynąć do kawałka nabrzeża, na którym były ślady obozowiska i napis po lokalnemu mówiący coś między `serdecznie zapraszamy' a `uwaga tygrys'. Akurat wyszło słońce, zrobiło się gorąco i w mojej wewnętrznej walce między chęcią wykąpania się a chęcią nie zostania przez nic  zeżartym  zdecydowanie wzięła górę ta pierwsza. Ustaliliśmy szybko, że jakby co to wiosłem i wskoczyłem. Nie tylko nic mnie nie zeżarło, ale była to jedna z fajniejszych wód w jakich pływałem ostatnimi czasy. Zielona, czysta, dzika, głęboka, czuć pod sobą przestrzeń. Trochę tylko za ciepła (na oko jakieś 25 stopni), ale można jej to było wybaczyć ;).  Potem rozmawiałem z  lokalnymi i oczywiście (wbrew temu co mówili tacy co nie pływali nigdy poza basenem) pływać można bezpiecznie.


Jak wróciliśmy (solidnie przekraczając umówiony czas) to było już późno i trzeba było zorganizować jakiś nocleg i to najlepiej poniżej 170zł na głowę (jak nam radośnie zakomunikowali w hotelu). Znaleźliśmy `resort',  składających się z połączonych ze sobą pływających domków czy bardziej baraków. Wzięliśmy tam najlepszy i najdroższy pokój jaki mieli, z dwoma wieelkimi wyrami, wyszło po 45RM na głowę. Ciężko to opisać, ale to jedno z, hmm, ciekawszych miejsc w jakich nocowałem. Do zalet można zaliczyć miejsce i fakt, że pościel była czysta. Resztę wolę przemilczeć :)


Rano z braku innych możliwości poszliśmy (po śniadaniu w warunkach cokolwiek innych niż nocleg) na organizowaną przez resort wycieczkę szybką wyjącą łódką do dwóch lokalnych atrakcji. Widzieliśmy siedlisko raflezji (rafflesia) - pasożytniczego kwiatka, który rożnie jako kulka przez cztery lata po to żeby się otworzyć na kilka dni, pośmierdzieć trochę, (muchy przenoszą nasionka, cuchnie ponoć jak padlina, w prospektach tego nie piszą) i zarazić inne drzewko. Oczywiście na te pięć czy dziewięć dni z kilkuletniego cyklu nie trafiliśmy więc zobaczyliśmy tylko na korzeniu coś między hubą a niedużą kapustą i popłynęliśmy dalej.

Drugim punktem była wioska Orang Asli - lokalnych aborygenów, którzy żyli by sobie tak jak żyli byli od dawna, w bambusowych chatkach, pod drzewkami z tropikalnymi owocami, gdyby nie to, że rząd się nad nimi zlitował i postawił im na środku obrzydliwą budę ze zbiornikiem na wodę i generatorem diesla. Jak na mój łeb jakby chcieli takie coś to by się przeprowadzili kilka kilometrów dalej. Ale przywieźli to stoi. Tylko ogólne wrażenie trochę psuje. Swoją drogą - nie wiem jak czuli się oni, ale ja czułem się nieswojo przyjeżdżając do ich wioski i robiąc zdjęcia. Nasuwało się nieodparte skojarzenie z zoo. Oni musieli się na to godzić, bo człowiekowi, który ten biznes prowadzi zbudowali w wiosce za pieniądze (czy tam inne siekierki) dom, w którym trzymał jakieś sznurki i kapoki, a do którego można było sobie wejść i pooglądać. Ale czułem się jakoś niezręcznie. Chociaż może i do nas też kogoś kiedyś przywiozą...



Zdjęcia tu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz