czwartek, 17 lutego 2011
Jedzenie, podejście drugie
Jeden z pierwszych postów był o jedzeniu, że jest inne, dobre i bardzo tanie.
Teraz robię aktualizację z perspektywy półtora miesiąca :)
Owszem, można się tu najeść bardzo tanio. Wynika to pewnie po części stąd, że z racji temperatur oni tu nie bardzo gotują w domach, więc wychodzą. Miejsc do jedzenia jest pełno, w najmniejszej wiosce, czasem nawet sklepu nie ma - ale nasi kandar strzelić można. Jest to bardzo tanie, w miarę da się zjeść (a przynajmniej: da się w takiej knajpce znaleźć coś co da się zjeść), ale nie ma się co oszukiwać, za 6-7zł wystawnego obiadu się nie zje. Najlepszą przyprawą w takich miejscach jest egzotyka, tyle że po jakimś czasie przestaje się ją czuć. Zakładowa stołówka, mimo dziesiątek kombinacji i dziwnych stworzeń wciąż spoglądających panierowanymi oczami zza szybki, też po jakimś czasie zaczyna smakować `stołówkowo' i coraz częściej zaczyna się myśleć o jedzeniu gdzie indziej.
Ja zaczynałem od restauracji hinduskich, gdzie za niewielkie pieniądze (rzędu 10RM za zestaw) można zjeść np.Tandoori chicken naan set - kurczak tandoori (dobrze upieczony w takim śmiesznym kociołku, z wściekle czerwoną przyprawą, wygląda jak wyciągnięty z puszki z czerwoną farba), naan (coś między naleśnikiem a chlebem, czasem z dodatkiem sera, czosnku czy czegoś-tam-jeszcze) podany na metalowej tacce z paroma wgłębieniami w których znajdują się różne mazie (od dżemu do jakichś takich zielonych, bardzo ostrych). Palce lizać. Dosłownie, w hinduskich knajpach sztućce są mocno opcjonalne. (tak, Mamo, myję ręce przed jedzeniem ;)) No i (to się tyczy nie tylko chińskich, ale w zasadzie wszystkich) - noży to tu za bardzo nie ma. Widelec i łyżka. No, albo chińskie kijaszki :)
Chińczyków też zaliczyliśmy sporo, lepszych i gorszych. Generalnie, w wydaniu `budget' niespecjalnie mi ta kuchnia podchodzi. Albo ostre jak pieron, albo kompletnie bez smaku, wszystko na zasadzie `do wiaderka, dwa razy i zmiksować'. Nawet w trochę wyższej lidze (tak rzędu 25 zł) szału nie ma. Chociaż ze dwa razy byliśmy w chińskiej restauracji, takiej lepsiejszej, powiedzmy 50zł za obiad i jak chcą to potrafią. Wieprzowinę usmażyć tak, że rozpływa się w ustach jak M&M ;) Pierożki (nie wiem jak to nazwać, mówią na to dumplings, niektóre są smażone, inne na parze, część z mięsem, część z krewetką, innym razem tylko kapusta z czymś) są znakomite. Ryż okazuje się, że da się zrobić, że się nie klei a z przyprawami smakuje tak, że można go jeść samego (tak Tato, wiem że też tak potrafisz :p). I nie jest wszystko jednakowo ostre, tylko jest dobre samo w sobie, a ostrości można sobie dodać według upodobania.
Jak jest dobrze zrobione to można nawet (teraz już mooożna) z przyjemnością zjeść używając pałeczek. Okazuje się to nawet nie takie trudne jak z początku wygląda. Trochę co prawda wolniej niż łyżką i widelcem, ale w końcu jedzenie nie ma być szybkie tylko przyjemne. No i można pokazać, że `haaalo, już uuumiem!' :)
Z chińskiej kuchni wspomnienia wymaga jeszcze zupka tom yam. Generalnie, wywar z kury chili i trawy cytrynowej w którym pływają różne rzeczy. Zapach jest super, smak w sumie też, ale robią to tak ostre że aż trudno uwierzyć. Wargi pieką na zewnątrz. Jak to pierwszy raz zamówiłem w tajskiej (akurat w tajskiej) restauracji to dostałem zupę i ręcznik. Naprawdę pot się leje z człowieka przy tym strumieniami. W środku pływają różne rzeczy, posiekane tofu, krewetki, jakieś coś kapustopodobne, macki kałamarnicy, małe ośmiorniczki, coś jak nasze pieczywo chrupkie tylko rozgotowane... Dobre, tylko jak zjem taką zupę to jestem chyba bardziej zmęczony niż najedzony. Jadłem z trzy razy i więcej tego jako główne danie nie wezmę. Ale na przystawkę, troszeczkę - owszem.
Z nowości w tym tygodniu, których wcześniej nigdy nie jadłem - poszliśmy na sushi. Wg Duńczyka (który jest miłośnikiem żarcia i ciąga nas po tych lepszych knajpach, co niestety sporo kosztuje, ale naprawdę warto) nie było to najlepsze sushi jakie w życiu jadł, ale było bardzo dobre. Surowa ryba - spodziewałem się czegoś naprawdę ekstra, parę razy w życiu już słyszałem, że smakuje inaczej niż cokolwiek co się w życiu jadło. A tu takie normalne, ryżowe, powiedzmy, kanapeczki z kawałkiem ryby w środku. Różne rodzaje, posypane dziwnymi rzeczami, najciekawsze posypki wyglądały jak smażone nogi pasikoników (chyba prażona trawa cytrynowa) i pocięta w strzępy taśma magnetowidowa (podobno jakieś morskie cóś). Dobre toto, ale zimne, mimo że wlewają tony zielonej herbaty. Raczej jako przekąska niż jako kolacja. Ale jak na surową rybę - całkiem przyjemne. Myślałem że będzie gorzej :)
Najbardziej mi tu brakuje świeżych warzyw - mimo, że mają przecież tego wszystkiego pod dostatkiem to w świeżej postaci tego praktycznie nie jedzą. Kiedyś na stołówce nabrałem sobie cały talerz sałaty i innych zieloności, dałem facetowi do zwarzenia a ten sru, wywalił wszystko na deskę, porąbał jakimś tasakiem na strzępy, wsadził do metalowej michy, zalał zupą, pogotował przez minutę i oddał mi takie nie wiadomo co. Teraz już się pilnuję!
Podsumowując, po tych sześciu tygodniach mój stosunek do kuchni lokalnej nie zmienił się. Mam to szczęście, że mogę jeść wszystko, wszystko mi smakuje i nic mi się nie dzieje (nie wszyscy mają to szczęście), bardzo rzadko mam ochotę pójść na europejski obiad (da się, a jakże). Z drugiej strony, bardziej teraz dostrzegam fakt (skądinąd oczywisty), że żeby dobrze zjeść trzeba jednak zapłacić.
Zdjęć tym razem nie ma ;)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz