W ten weekend w ostatniej chwili zmieniłem plany i zamiast do Malaki wybrałem się do Cameron Highlands. Jest to wyżyna, ok 150km na SE od Penangu. Obszar rolniczy (ze względu na niższe temperatury i mniejsze ich wahania), z dość wysokimi wzgórzami (~2000m) i jakimś tam zapleczem turystycznym.
Był to najsłabiej zaplanowany z moich dotychczasowych tutaj weekendów - i tym razem pójście na żywioł nie sprawdziło się do końca - zobaczyłem mniej niż mogłem. Do tego pogoda była kiepska, zmokłem i zmarzłem co wydawało mi się dotąd w Malezji niemożliwe, a w niedzielę wracałem 250km (z tego 150 autostradą) motorkiem, po ciemku i w deszczu co naprawdę nie należy do przyjemności.
Dojazd planowałem tak: 'na południe do Ipoh i potem w lewo', nie spodziewałem się, że droga na południe to trzypasmowa autostrada a Ipoh to siedmiusettysięczne miasto :) Okazuje się, że ci śmieszni Azjaci zbudowali sobie całkiem dobre autostrady (i to sami, nie płaciła im za to żadna unia, ani Angole) mimo, że teren mają znacznie trudniejszy niż my. U nas zdaje się właśnie dowiadujemy się o przesunięciu poza `godzinę zero' kolejnych odcinków. Za to będą stadiony. Super.
Jak już się w Ipoh w lewo skręci to jedzie się dość mocno pod górkę - jakieś 70km. Różnica poziomów jest spora bo ipoh leży coś chyba z 20m npm a sama wyjeżdża się na jakieś 1700. Dróżka mocno łasuje, widoki byłyby piękne gdyby nie mgła. Jak już się dojedzie - rolnicze wioski, nie za pięknie, nie za czysto, zwraca uwagę olbrzymia ilość starych brytyjskich land roverów, takich z lat 70, w potwornym stanie, poobijane, powgniatane, czasem siadnięte zawieszenie, często bez szyb, ale jeździ i widać, że mimo 40 lat na karku jeszcze niejedną tonę kapusty przewiezie.
Na górze można sobie pozbierać truskawki (12RM za tackę i niesłodkie, za to przez cały rok), zobaczyć jak hodują pszczoły, zobaczyć farmy herbaty i powłóczyć się po dżungli. Dżungla w górach, oprócz tego że jest jeszcze bardziej nieprzebyta niż na dole - na 2000m wygląda dokładnie tak samo. Pogląd na okolicę ze szczytu można uzyskać tylko jeśli ktoś akurat zrobił w tym celu przecinkę. No, oczywiście jeśli akurat nie ma mgły.
W ogóle nasze lasy w porównaniu z tym co jest tutaj wydają się martwe i nieruchome. Tu (pomijając, że fizycznie jest to niespecjalnie wykonalne), strach zejść ze ścieżki - tyle odgłosów z zewnątrz dochodzi że można przypuszczać że się zostanie ukąszonym/zeżartym zaraz po opuszczeniu udeptanego traktu.
Cały czas coś piszczy, chrobota, ćwierka, szeleści i wydaje różne inne odgłosy. Na początku ciężko się przyzwyczaić do owadów imitujących odgłos cięcia kamieni za pomocą szlifierki kątowej. Do złudzenia! Najpierw szlifierka jest włączana i przez chwilę pracuje na swobodnie, na wolnych obrotach a po chwili zaczyna się cięcie. Trwa kilkanaście sekund, potem świerszczyk maszynkę wyłącza i daje sobie chwilę odpocząć. I od nowa. Inny gatunek do perfekcji opanował odgłosy dochodzące z fotela dentystycznego. Coś innego wydaje dźwięk podobny nie wiem do czego, ale jakbym chciał zilustrować dźwiękowo poruszającą się szybko w moją stronę grozę - to ten by się znakomicie nadawał. Oprócz tego jest tak gorąco i wilgotno, że po godzinie marszu mam już tego serdecznie dość. A tu jeszcze taki kawał...
Zdjęcia tu. Jak pisałem, pogoda była kiepska więc szału nie ma. Przyszły weekend też się zapowiada w krzorach, ale będzie już lepiej zaplanowany :)
środa, 26 stycznia 2011
czwartek, 20 stycznia 2011
Thaipusam
Thaipusam (jak zapewne wszyscy wiedzą ;)) to jeden z większych festiwali (czy świąt) hinduistyczntych i w Malezji dzień ustawowo wolny od pracy. Znaczy laba!
Cała impreza trwa trzy dni, przy czym największa uroczystość jest w dzień środkowy. Hinduiści mają swojego Lorda Murugana ( boga śmierci i wojny, ale reprezentuje też cnotę, siłę i męstwo ) i wynoszą go na wycieczkę z jego zwykłej świątyni do innej, na wzgórzu, gdzie idą gromadnie złożyć mu ofiary.
W Penangu święto to gromadzi bardzo dużo ludzi (coś czytałem o ponad 600 000), jest głośne i kolorowe. W czasie jego trwania kilka kilometrów ulic prowadzących do świątyni na górce jest zamkniętych dla ruchu i obstawionych szczelnie po obu stronach różnego rodzaju straganami. Niektóre z nich są odpustowe i sprzedają chińską tandetę stylizowaną na indyjską, część sprzedaje jedzenie (w tym dniu wyłącznie wegetariańskie oraz całą masę indyjskich słodyczy i suchelców), inne stanowią schronienie przed palącym słońcem - są po prostu namiotami gdzie można wejść posiedzieć i za darmo napić się różnych rzeczy. Namiociki wystawiane są i sponsorowane są przez lokalne firmy (także lokalne oddziały międzynarodowych koncernów - trochę śmiesznie wygląda logo takiego agilenta czy seagate'a nad hinduistyczną kapliczką pełną owoców i kadzidełek :). Całość generalnie sprawiałaby wrażenie takiego wielkiego odpustu, gdyby nie...
Kanavi, czyli pątnicy, którzy przez umartwienie ciała chcą coś tam u Murugana wybłagać (albo po prostu zaliczyć +5 do cnoty ;)). Mają kilka możliwości. Najprościej jest zanieść butelkę mleka (które na górze zostanie na figurkę wylane). Zwykli ludzie tak robią. Część nosi mleko w takich śmiesznych metalowych (jak to nazwać?) sagankach czy kankach, często z liśćmi. Inni niosą cudaczne pakuneczki składające się z przepołowionego kokosa a w nim kilku małych bananków (i czasem innych owoców) z wetkniętymi kadzidełkami. Przy czym to niewielkie umartwienie, bo taki zestaw można sobie kupić na miejscu za RM 5.
Ci co chcą zabłysnąć bardziej (+10 ;)) noszą na plecach śmieszne konstrukcje sięgające mniej więcej 2.5 - 3m w górę i będącymi ozdóbkami zrobionymi z jakiś pianek, pawich piór i innych dziwnych wynalazków.
Towarzyszą im często bębniarze (raczej chmary bębniarzy) i indyjscy fleciści. Dodatkowo pątnicy wbijają sobie w ciała (najczęściej plecy) długie metalowe haczyki, czasem coś na nich wieszając, czasem tylko łańcuchy. I jeszcze często mają policzki przebite na wylot rodzajem strzały. Widok jest niezły. Ale oni nie mogą sobie jeszcze krzywdy za bardzo robić bo ta konstrukcja którą dźwigają jest dość ciężka, a oni jeszcze z nią skaczą i tańczą. Czasem mają postoje serwisowe na krzesełkach. W tym czasie często pomagierzy dokręcają im śrubki :).
Najlepsi agregaci ( +20 i więcej) mają w plecy po obu stronach kręgosłupa powbijane haczyki a do haczyków przymocowane są linki, które są ciągle napięte za sprawą człowieka który idzie za pątnikiem i tego pilnuje. Sam ohaczykowany wyrywa się do przodu tańcząc, i trochę wygląda to (oczywiście nikogo nie obrażając) jakby był prowadzony na smyczy. Człowieka takiego wspomaga kilku innych idących dookoła i krzyczących rytmicznie coś co brzmi jak 'le - lek!' U tych ludzi strzała przez policzki też jest raczej normą.
Prawie wszyscy (poczynając od tych z mlekiem w plastikowych butelkach) ubrani są po tradycyjnie indyjskiemu. No i nie są to tylko ludzie starsi. Bardzo wielu jest nasto- i dwudziestoparolatków (chociaż raczej w lidze tak do +15, powyżej raczej starsi). Po drodze do świątyni na górze zalicza się kilka mniejszych świątyń, oczywiście pełnych ludzi. Ponieważ ludzi jest multum schody dość wąskie a świątynka jedna, jest wdrożony całkiem zaawansowany system kierowania ruchem (łącznie z podziałem na pasy dla tych z mlekiem, z kokosami i tych bardziej zaawansowanych). Niemniej, z godzinę trzeba odstać. Dostaje się krechę z popiołu na czoło, można położyć swojego kokosa, podać mleko etatowemu wylewaczowi ( metalowe dzbanuszki doświadczają zaszczytu bliskiego kontaktu z bóstwem, plastikowe butelki przejmowane są przez dzieci, które przelewają je do kilkunastolitrowych stągwi, które dopiero chwyta wylewacz ), nie można zrobić zdjęcia, wychodzi się i złazi na dół. Strumień mleka płynący spod świątyni robi wrażenie (w przeciwieństwie do samej świątyni - betonowe słupy, blaszany dach, kafelki na podłodze - nic szczególnego).
Potem na dole można załapać się na darmowe indyjskie wegetariańskie żarcie łapami w świątyni na palmowym liściu, spojrzeć na zegarek i zrozumieć dlaczego jest się tak zmęczonym. 17... ;)
Przy okazji, jak się je łapami to nie można złożyć sztućców razem na znak że się skończyło i cały czas dokładają. Rozwiązanie? Złożyć liścia :)
Zdjęcia tu.
wtorek, 18 stycznia 2011
Zdjęcia z weekendu z motorem
Dzisiaj tylko link do zdjęć, bo przejrzenie ich i skomentowanie zajęło mi zdecydowanie więcej czasu niż przypuszczałem. Postaram się poprawić jutro :)
http://picasaweb.google.com/mkarwat/20100115Motor#
niedziela, 16 stycznia 2011
Motór!
Dzisiaj bedzie bez zdjec i polskich znakow bo zapomnialem z pracy zasilacza i jestem bez komputera na weekend. Zdecydowalem ze jestem juz wystarczajaco oswojony z tym ich smiesznym lewostronnym ruchem i osmielilem sie pozyczyc motor. Na razie taki cieciowski automatyczny zeby nie odwracac uwagi od tego kto kogo i dlaczego z tej strony, ale nastepnym razem wezme juz prawdziwy. Kosztuje to 30 lokalnych cudaczkow za dobe i przy okazji mozna sie dowiedziec jak zdrowe podejscie do przepisow maja. chcielibysmy zebys mial miedzynarodowe prawo jazdy jak pozyczasz. Nie masz? Spoko, mozesz brac motor - tylko my cie nie ubezpieczymy. Bo nam sie to nie oplaca. Chcesz kask? Ano chce :)
Przestawienie sie na ruch lewostronny bylo znacznie latwiejsze niz myslalem. Tylko na pierwszym skrzyzowaniu - przyznaje - spanikowalem i zjechalem z drogi zeby sie zastanowic na spokojnie co tu poczac, ale to bylo akurat chyba najbardziej ruchliwe i skomplikowane skrzyzowanie na wyspie. Potem juz bylo tylko lepiej. Obczailem co bylo do obczajenia w miescie po drodze z miasta i pojechalem na polnoc. Jednak co motór to motór :) Wszedzie mozna wetknac nosa, w kazda uliczke, sciezke, drozke, dojechac ile sie da, a jak sie juz nie da to motór zostawic i na piechotke. Niby gdzies jedziesz, ale cos fajnego zauwazyles, to dluga! To sie chyba wolnosc nazywa ;)
Najpierw pojechalem do ogrodu botanicznego (mama kazala porobic zdjecia kwiatkow lokalnych), potem obczailem sciezke co idzie na gore wiec nia zaczalem isc. Oczywiscie w najwiekszy upal. Droga przez dzungle, podejscie bylo (co prawda dosc strome) na moze 40min, ale myslalem ze sie przy nim skoncze. 35 stopni, a wilgotnosc to chyba ze 130% :) Wiec jak juz sie wyczolgalem to rypnalem sie na okolicznosciowym lezaku az mnie z niego wywabily malpy. To im porobilem troche zdjec i poczlapalem na dol.
Malpy sa zabawne bo tam gdzie sa (np w parkach czy ogrodach) laza zupelnie nieskrepowane miedzy ludzmi, ale nieszczegolnie na nich zwracaja uwage. Mozna podejsc blisko, zrobic zdjecie, mowic do nich - a one nic. Tylko dystans jakis trzymaja. Jak kury mniej wiecej. Lokalni mowia zeby malpom nie pokazywac reklamowek bo (zwlaszcza te zupelnie dzikie, z dzungli) potrafia zaatakowac bo wiedza ze w reklamowkach ludzie czesto nosza jedzenie, ktore one lubia. Ja tam reklamowki nie mialem, ale jak celowalem do jednej z aparatu to zrobilem takie glosne psszzkszzz, zeby spojrzala w moja strone, a ta wyszczerzyla zeby i huziaa na mnie. Jak odskoczylem! Potem juz nie staralem sie tak bardzo przyciagac ich uwagi...
Potem bylo jeszcze kilka swietnych rzeczy, wodospad i lokalny porcik rybacki, ale to nie ma co pisac, zdjecia pewnie zgram w poniedzialek. Jeszcze tylko takie spostrzezenie - Penang to naprawde mala wyspa. Mysle, ze jutro uda mi sie ja zjezdzic juz cala (jutro na poludnie). Rzecz jasna o ile nikt mi mojego pojazdu nie podpieprzy. Cos trzeba bedzie wymyslic nowego na nastepny weekend :)
Przestawienie sie na ruch lewostronny bylo znacznie latwiejsze niz myslalem. Tylko na pierwszym skrzyzowaniu - przyznaje - spanikowalem i zjechalem z drogi zeby sie zastanowic na spokojnie co tu poczac, ale to bylo akurat chyba najbardziej ruchliwe i skomplikowane skrzyzowanie na wyspie. Potem juz bylo tylko lepiej. Obczailem co bylo do obczajenia w miescie po drodze z miasta i pojechalem na polnoc. Jednak co motór to motór :) Wszedzie mozna wetknac nosa, w kazda uliczke, sciezke, drozke, dojechac ile sie da, a jak sie juz nie da to motór zostawic i na piechotke. Niby gdzies jedziesz, ale cos fajnego zauwazyles, to dluga! To sie chyba wolnosc nazywa ;)
Najpierw pojechalem do ogrodu botanicznego (mama kazala porobic zdjecia kwiatkow lokalnych), potem obczailem sciezke co idzie na gore wiec nia zaczalem isc. Oczywiscie w najwiekszy upal. Droga przez dzungle, podejscie bylo (co prawda dosc strome) na moze 40min, ale myslalem ze sie przy nim skoncze. 35 stopni, a wilgotnosc to chyba ze 130% :) Wiec jak juz sie wyczolgalem to rypnalem sie na okolicznosciowym lezaku az mnie z niego wywabily malpy. To im porobilem troche zdjec i poczlapalem na dol.
Malpy sa zabawne bo tam gdzie sa (np w parkach czy ogrodach) laza zupelnie nieskrepowane miedzy ludzmi, ale nieszczegolnie na nich zwracaja uwage. Mozna podejsc blisko, zrobic zdjecie, mowic do nich - a one nic. Tylko dystans jakis trzymaja. Jak kury mniej wiecej. Lokalni mowia zeby malpom nie pokazywac reklamowek bo (zwlaszcza te zupelnie dzikie, z dzungli) potrafia zaatakowac bo wiedza ze w reklamowkach ludzie czesto nosza jedzenie, ktore one lubia. Ja tam reklamowki nie mialem, ale jak celowalem do jednej z aparatu to zrobilem takie glosne psszzkszzz, zeby spojrzala w moja strone, a ta wyszczerzyla zeby i huziaa na mnie. Jak odskoczylem! Potem juz nie staralem sie tak bardzo przyciagac ich uwagi...
Potem bylo jeszcze kilka swietnych rzeczy, wodospad i lokalny porcik rybacki, ale to nie ma co pisac, zdjecia pewnie zgram w poniedzialek. Jeszcze tylko takie spostrzezenie - Penang to naprawde mala wyspa. Mysle, ze jutro uda mi sie ja zjezdzic juz cala (jutro na poludnie). Rzecz jasna o ile nikt mi mojego pojazdu nie podpieprzy. Cos trzeba bedzie wymyslic nowego na nastepny weekend :)
czwartek, 13 stycznia 2011
Jedzenie
Pierwsze podejście do tematu jedzenia. Pewnie nie ostatnie, gdyż w tej kwestii zdecydowanie jest o czym pisać :)
Najpierw o obiadach w knajpie w której stołuję się jak mnie nikt nie zabierze gdzie indziej :).
Stołówka jest w samej firmie (prawie 1000 pracowników musi coś jeść). Patrząc po jakości sztućców i kubków, jest to raczej niski standard (zresztą w fabryce spora część personelu to pracownicy fizyczni którzy raczej dużo nie zarabiają), ale jedzenie jest dobre. Można albo zamówić jakiś zestaw (ale zestawy są dla cieniasów), albo przejść sięe wzdluż rzadka misek z różnymi specjałami. Jest trochę kapusty i warzyw kapustopodobnych, z różnymi dziwnymi przyprawami, troche czegoś (to chiński specyfik), co wyglada jak gotowane chwasty - i pachnie podobnie, fasolki szparagopodobne (snake bean na to mówią :)) i do tego sosy w różnych kolorach, niektóre łagodne, inne potwornie ostre. Dalej mięsa, kurczak w kilku odslonach (z reguły ostry) i masa ryb i różnych dziwnych stworzeń morskich które w większości wyglądają jakby były posiekane 'razem z budą' a miny mają tak groźne że nie pożrą mnie tylko dlatego że sa w panierce. Jeszcze w nie za bardzo nie wnikałem, ale mój dystans do lokalnych specjałów maleje dość szybko i myslę że jeszcze będę wsuwał te potworki aż furczy. W sumie to już w weekend napchałem się krewetek z makaronem, ale byly takie...normalne. Stwory na stołówce w firmie są zdecydowanie groźniejsze. :)
Do tego bierze się w miseczkach owoce. Posiekane na kawałeczki mango, papaje melony różne, dżakfruty, ananasy i inne gady które nawet nie wiem jak się nazywają, bierze się ze trzy miseczki, potem jeszcze jakieś picie, podchodzi się do kasy i płaci np. 7zł.
Dzisiaj wieczorem byłem w japońsko - chińskiej restauracji.. Zamówiłem sok, kawę i rybę. Napoje dostałem od razu, a na rybę czekałem tak dlugo, ze byłem przekonany, że otrzymawszy zamówienie poszli ją dopiero posadzić i dopiero po jakimś czasie się zorientowali, że ryb sie nie sadzi tylko łowi wiec poszli łowić. Masakra! Po chyba 40 minutach uprzejmie zapytałem czy długo będę jeszcze czekał a oni zrobili wielkie oczy, że ja coś jeszcze zamawiałem. No i zaczęło się. W Monty Pythonie była raz taki skecz że gość dostał w knajpie brudny widelec (czy cóś). Tu było coś w ten deseń. Przepraszali mnie dłużej niż zajęło rzeczywiste przygotowanie dania i dostałem wypasiony deser :). A ryba była też fajna, choć pieruńsko ostra, i podana na liściu bananowym :)
Jeszcze tylko soki. Nie ma tu za bardzo (przynajmniej dotąd się nie spotkałem) soków z pudełka. Soki podają z tych owoców które są dostępne, a robią je tak, że biorą owoc, trochę wody (w zależności od owocu), potem bżżżżżż (kilka sekund), trochę lodu i już. Jak mówiłem że jestem tym zaskoczony i że mi się podoba to byli bardzo zdziwieni - 'przecież z pudełka by to było za drogie'. Racja. Szklanica świeżego soku kosztuje tu między 1.5 a 3.5 lokalnych kuczków.
Kiedy ostatni raz piliście w knajpie sok ze świeżych jabłek?
Najpierw o obiadach w knajpie w której stołuję się jak mnie nikt nie zabierze gdzie indziej :).
Stołówka jest w samej firmie (prawie 1000 pracowników musi coś jeść). Patrząc po jakości sztućców i kubków, jest to raczej niski standard (zresztą w fabryce spora część personelu to pracownicy fizyczni którzy raczej dużo nie zarabiają), ale jedzenie jest dobre. Można albo zamówić jakiś zestaw (ale zestawy są dla cieniasów), albo przejść sięe wzdluż rzadka misek z różnymi specjałami. Jest trochę kapusty i warzyw kapustopodobnych, z różnymi dziwnymi przyprawami, troche czegoś (to chiński specyfik), co wyglada jak gotowane chwasty - i pachnie podobnie, fasolki szparagopodobne (snake bean na to mówią :)) i do tego sosy w różnych kolorach, niektóre łagodne, inne potwornie ostre. Dalej mięsa, kurczak w kilku odslonach (z reguły ostry) i masa ryb i różnych dziwnych stworzeń morskich które w większości wyglądają jakby były posiekane 'razem z budą' a miny mają tak groźne że nie pożrą mnie tylko dlatego że sa w panierce. Jeszcze w nie za bardzo nie wnikałem, ale mój dystans do lokalnych specjałów maleje dość szybko i myslę że jeszcze będę wsuwał te potworki aż furczy. W sumie to już w weekend napchałem się krewetek z makaronem, ale byly takie...normalne. Stwory na stołówce w firmie są zdecydowanie groźniejsze. :)
Do tego bierze się w miseczkach owoce. Posiekane na kawałeczki mango, papaje melony różne, dżakfruty, ananasy i inne gady które nawet nie wiem jak się nazywają, bierze się ze trzy miseczki, potem jeszcze jakieś picie, podchodzi się do kasy i płaci np. 7zł.
Dzisiaj wieczorem byłem w japońsko - chińskiej restauracji.. Zamówiłem sok, kawę i rybę. Napoje dostałem od razu, a na rybę czekałem tak dlugo, ze byłem przekonany, że otrzymawszy zamówienie poszli ją dopiero posadzić i dopiero po jakimś czasie się zorientowali, że ryb sie nie sadzi tylko łowi wiec poszli łowić. Masakra! Po chyba 40 minutach uprzejmie zapytałem czy długo będę jeszcze czekał a oni zrobili wielkie oczy, że ja coś jeszcze zamawiałem. No i zaczęło się. W Monty Pythonie była raz taki skecz że gość dostał w knajpie brudny widelec (czy cóś). Tu było coś w ten deseń. Przepraszali mnie dłużej niż zajęło rzeczywiste przygotowanie dania i dostałem wypasiony deser :). A ryba była też fajna, choć pieruńsko ostra, i podana na liściu bananowym :)
Jeszcze tylko soki. Nie ma tu za bardzo (przynajmniej dotąd się nie spotkałem) soków z pudełka. Soki podają z tych owoców które są dostępne, a robią je tak, że biorą owoc, trochę wody (w zależności od owocu), potem bżżżżżż (kilka sekund), trochę lodu i już. Jak mówiłem że jestem tym zaskoczony i że mi się podoba to byli bardzo zdziwieni - 'przecież z pudełka by to było za drogie'. Racja. Szklanica świeżego soku kosztuje tu między 1.5 a 3.5 lokalnych kuczków.
Kiedy ostatni raz piliście w knajpie sok ze świeżych jabłek?
wtorek, 11 stycznia 2011
Miasto
Pierwsze co się rzuca w oczy to cholerny ruch lewostronny. Znaczy stajesz przy ruchliwej drodze, patrzysz czy nic nie jedzie i włazisz prosto pod nadjeżdżające auto czy skuter. Tak jest dopóki się nie nauczysz ż napierw się patrzy w prawo. Jak już się nauczysz to dochodzi dodatkowy stopień trudności - ulica może być jednokierunkowa. A nawet jak już po paru dniach wiadomo w którą stronę patrzeć, to i tak po przejściu połowy jezdni i popatrzeniu w lewo rzucasz (tak na wszelki wypadek) okiem w prawo :).
Jeżdzą tu zresztą tak bardziej ogólnie, samochody zdecydowanie wolniej niż u nas, szybciej (i mniej przewidywalnie) skutery, ale bez szaleństw. Przejść dla pieszych nie ma praktycznie w ogóle. Poza centrum nie ma też chodników. Zdarzają się tylko w miejscach o wyjątkowo dużym natężeniu ruchu pieszego. W pozostałych przypadkach łazi się wzdłuż ulic poboczami, trawnikami, betonami od rynsztoków. Trzeba uważać żeby do nich nie wpaść bo rzadko są płytsze niż metr. Ale w ogóle pieszych tu jest bardzo mało, poza kompleksami handlowymi ludzi gdzie jest mrowie, wszyscy jeżdżą autami albo na skuterach.
Policja w zasadzie do tej pory nie jestem pewien jak wygląda, nie widać ich tu wcale. Mimo to jest bardzo bezpiecznie.Większość ludzi jak zauważy że się na nich patrzysz to się uśmiecha i uprzejmi mówi `hello'. Brakuje tego u nas :)
Ta życzliwość jest ośmielająca, z przyjemnością zagląda się do ich sklepów, łazi między straganami (na których sprzedają ogromne masy rzeczy o których nawet nie śniło się ludziom w Europie). W trakcie tygodnia jestem w pracy i przeważnie wychodzę tuż przed zmrokiem (a zmrok zapada baardzo szybko), więc w zasadzie całe moje sródtygodniowe łażenie jest po ciemku. Mimo to jakoś nie jest straszno przejść przez środek blokowiska. W mojej okolicy te trochę lepsiejsze mają tak po 35 pięter te słabsze - tak po 20 a takie po 5-6 wyglądają już slumsowato. Okna pootwierane, albo nawet nie okna tylko takie kratkożaluzje z desek. Balkony zabudowane, poupychane tam wszędzie różnych worków i pudełek, ludzi w środku jak w autobusie, na dole podobnie, a jednak czujesz się tam bezpiecznie. Albo jesteś jak niewidzialny, albo witany życzliwym uśmiechem. Żadnych krzywych spojrzeń, `po co on tu przylazł', czy najmniejszych oznaków wrogości.
Ludzie, poza bardzo nielicznymi wyjątkami mówią po angielsku. Czasem słabo, czasem niezrozumiale (zwłaszcza Chińczycy), ale dogadać się idzie.
Ludzi są tak z grubsza trzy rodzaje. Hindusi, Chińczycy i Malaje (wszyscy są Malezyjczykami). Wygląda na to, że te trzy kultury (i religie) koegzystują ze sobą w całkowitej zgodzie. Jedni machają sobie naręczami kadzidełek, inni cośtam smęcą ze swoich minaretów i chodzą w chustach na głowach, ale jakoś jedni drugim nie przeszkadzają. Ba, są tu kościoły, synagogi i inne wynalazki i też to nikomu nie przeszkadza. Muszę się zorientować jak wygląda tutejsza scena polityczna :)
poniedziałek, 10 stycznia 2011
Początki
Uff. Chciałem pisać od samego początku, ale ciężko było się zebrać. Najpierw tzw. dżetlag - spanie i niemożność skupienia, potem weekend - który trzeba było wykorzystać na coś innego niż siedzenie przy komputerze i teraz zaczynamy nowy tydzień.
O co w ogóle chodzi? Firma wysłała mnie do Malezji, gdzie przez dwa miesiące mam pracować z lokalnymi inżynierami nad rozwiązywaniem przeróżnych problemów. Pierwszy raz wyjechałem tak daleko, do w miejsce o kompletnie innej kulturze, i nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać. Wszystko jest dla mnie nowe, mam trochę obserwacji. Jeśli wystarczy mi czasu i cierpliwości to będę je tu spisywał.
O co w ogóle chodzi? Firma wysłała mnie do Malezji, gdzie przez dwa miesiące mam pracować z lokalnymi inżynierami nad rozwiązywaniem przeróżnych problemów. Pierwszy raz wyjechałem tak daleko, do w miejsce o kompletnie innej kulturze, i nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać. Wszystko jest dla mnie nowe, mam trochę obserwacji. Jeśli wystarczy mi czasu i cierpliwości to będę je tu spisywał.
Subskrybuj:
Posty (Atom)