czwartek, 20 stycznia 2011

Thaipusam


Thaipusam  (jak zapewne wszyscy wiedzą ;)) to jeden z większych festiwali (czy świąt) hinduistyczntych i w Malezji dzień ustawowo wolny od pracy. Znaczy laba!

Cała impreza trwa trzy dni, przy czym największa uroczystość jest w dzień środkowy. Hinduiści mają swojego Lorda Murugana ( boga śmierci i wojny, ale reprezentuje też cnotę, siłę i męstwo ) i wynoszą go na wycieczkę z jego zwykłej świątyni do innej, na wzgórzu, gdzie idą gromadnie złożyć mu ofiary.

W Penangu święto to gromadzi bardzo dużo ludzi (coś czytałem o ponad 600 000), jest głośne i kolorowe. W czasie jego trwania kilka kilometrów ulic prowadzących do świątyni na górce jest zamkniętych dla ruchu i obstawionych szczelnie po obu stronach różnego rodzaju straganami. Niektóre z nich są odpustowe i sprzedają chińską tandetę stylizowaną na indyjską, część sprzedaje jedzenie (w tym dniu wyłącznie wegetariańskie oraz całą masę indyjskich słodyczy i suchelców), inne stanowią schronienie przed palącym słońcem - są po prostu namiotami gdzie można wejść posiedzieć i za darmo napić się różnych rzeczy. Namiociki wystawiane są i sponsorowane są przez lokalne firmy (także lokalne oddziały międzynarodowych koncernów - trochę śmiesznie wygląda logo takiego agilenta czy seagate'a nad hinduistyczną kapliczką pełną owoców i kadzidełek :). Całość generalnie sprawiałaby wrażenie takiego wielkiego odpustu, gdyby nie...

Kanavi, czyli pątnicy, którzy przez umartwienie ciała chcą coś tam u Murugana wybłagać (albo po prostu zaliczyć +5 do cnoty ;)). Mają kilka możliwości. Najprościej jest zanieść butelkę mleka (które na górze zostanie na figurkę wylane). Zwykli ludzie tak robią. Część nosi mleko w takich śmiesznych metalowych (jak to nazwać?) sagankach czy kankach, często z liśćmi. Inni niosą cudaczne pakuneczki składające się z przepołowionego kokosa a w nim kilku małych bananków (i czasem innych owoców) z wetkniętymi kadzidełkami. Przy czym to niewielkie umartwienie, bo taki zestaw można sobie kupić na miejscu za RM 5.

Ci co chcą zabłysnąć bardziej (+10 ;)) noszą na plecach śmieszne konstrukcje sięgające mniej więcej 2.5 - 3m w górę i będącymi ozdóbkami zrobionymi z jakiś pianek, pawich piór  i innych dziwnych wynalazków.
Towarzyszą im często bębniarze (raczej chmary bębniarzy) i indyjscy fleciści. Dodatkowo pątnicy wbijają sobie w ciała (najczęściej plecy) długie metalowe haczyki, czasem coś na nich wieszając, czasem tylko łańcuchy. I jeszcze często mają policzki przebite na wylot rodzajem strzały. Widok jest niezły. Ale oni nie mogą sobie jeszcze krzywdy za bardzo robić bo ta konstrukcja którą dźwigają jest dość ciężka, a oni jeszcze z nią skaczą i tańczą. Czasem mają postoje serwisowe na krzesełkach. W tym czasie często pomagierzy dokręcają im śrubki :).

Najlepsi agregaci ( +20 i więcej) mają w plecy po obu stronach kręgosłupa powbijane haczyki a do haczyków przymocowane są linki, które są ciągle napięte za sprawą człowieka który idzie za pątnikiem i tego pilnuje. Sam ohaczykowany wyrywa się do przodu tańcząc, i trochę wygląda to (oczywiście nikogo nie obrażając) jakby był prowadzony na smyczy. Człowieka takiego wspomaga kilku innych idących dookoła i krzyczących rytmicznie coś co brzmi jak 'le - lek!' U tych ludzi strzała przez policzki też jest raczej normą.

Prawie wszyscy (poczynając od tych z mlekiem w plastikowych butelkach) ubrani są po tradycyjnie indyjskiemu. No i nie są to tylko ludzie starsi. Bardzo wielu jest nasto- i dwudziestoparolatków (chociaż raczej w lidze tak do +15, powyżej raczej starsi). Po drodze do świątyni  na górze zalicza się kilka mniejszych świątyń, oczywiście pełnych ludzi. Ponieważ ludzi jest multum schody dość wąskie a świątynka jedna, jest wdrożony całkiem zaawansowany system kierowania ruchem (łącznie z podziałem na pasy dla tych z mlekiem, z kokosami i tych bardziej zaawansowanych). Niemniej, z godzinę trzeba odstać. Dostaje się krechę z popiołu na czoło, można położyć swojego kokosa, podać mleko etatowemu wylewaczowi ( metalowe dzbanuszki doświadczają zaszczytu bliskiego kontaktu z bóstwem, plastikowe butelki przejmowane są przez dzieci, które przelewają je do kilkunastolitrowych stągwi, które dopiero chwyta wylewacz ), nie można zrobić zdjęcia, wychodzi się i złazi na dół. Strumień  mleka płynący spod świątyni robi wrażenie (w przeciwieństwie do samej świątyni - betonowe słupy, blaszany dach, kafelki na podłodze - nic szczególnego).

Potem na dole można załapać się na darmowe indyjskie wegetariańskie żarcie łapami w świątyni na palmowym liściu, spojrzeć na zegarek i zrozumieć dlaczego jest się tak zmęczonym. 17... ;)

Przy okazji, jak się je łapami to nie można złożyć sztućców razem na znak że się skończyło i cały czas dokładają. Rozwiązanie? Złożyć liścia :)

Zdjęcia tu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz