wtorek, 1 marca 2011

Hong Kong

Tak. Nadszedl w koncu czas pozegnania z ekipa w pracy (musze przyznac, ze z
pewnym zalem bo sie bardzo z nimi zzylem) i goscinna Malezja. Urwalem sie z
lancucha. Na pierwszy ogien poszedl Hong Kong. Miasto zrobilo na mnie
piorunujace wrazenie. Po pierwsze, WiFi w autobusie z lotniska. Przez pol
godziny rozmawialem przez skype'a i ani nie brzeklo. Tej sztuki nie
opanowali jeszcze w hotelu w ktorym mieszkalem, mimo ze rusza sie wolniej
;). Po drugie - ludzi na ulicach dzikie tlumy. Przychodzi nieodparte
skojarzenie z mrowiskiem.  Po trzecie - ci wszyscy ludzie musza gdzies spac,
a poniewaz lezacy czlowiek zajmuje wieksza powierzchnie niz stojacy, musieli
pojsc w gore. I poszli jak wsciekli, zycie odbywa sie na tak olbrzymiej
ilosci poziomow ze dla ludka z prowincji, jak ja, jest to niemal nie do
ogarniecia.

Chodniki sa przy ulicy, ale tylko zeby wysiasc z
autobusu/taksowki, wjezdza sie schodami na gore na wysokosc 2 pietra i tu
dopiero sa chodniki po ktorych odbywa sie normalny ruch pieszych.  Centrow
handlowych jest duzo. Tzw. Central to taka troche supergaleria w ktorej
pojedynczy sklep jest jak nasza galeria krakowska mniej wiecej :)
Pod ziemia bardzo sprawna siec metra, na powierzchni londynskie autobusy i
pietrowe tramwaje z poczatku XX wieku, wlekace sie niemilosiernie, ale
bardzo sympatyczne.   Okazale budynki z czasow kolonialnych wyrozniaja sie
bardzo stylem i nieco (2 kondygnacje zamiast 200) wysokoscia. W KL bylo duzo
wysokich budynkow, ale to to jest zupelnie nowa jakosc :)
Ale w okolicy miedzydzielnicowych ruchomych schodow, w dzielnicy knajpianej
mozna sie poczuc jak w Londynie. Jak sie nie patrzy w gore.
Za miastem jest spokojniej. Styl budownictwa jest taki, ze gory, dzungla,
nic nic nic i nagle ryp, osiedle wysokosciowcow na kilkadziesiat tysiecy
ludzi. Masakra. Dla mnie ma to ta zalete, ze mozna dojechac metrem
(zamieniajacym sie tam juz w pociag) i piechotka, albo zielonym busikiem
wydostac sie na wies.

A na wsi, jak to na wsi, jakas otoczona murami wies obronna (tyle ze same
mury zostaly, a w srodku betonowe klocki, ostatnie oryginalne domki
niszczeja), jakas willa (tyle ze zruinowana, w miescie na plakatach swietuja
rocznice rewolucji, ale kto to poniszczyl to sie nie przyznaja), jakies
swiatynie (tyle ze takie jak wszedzie). Bardzo sie staraja cos pokazac,
swietnie przygotowane tzw. Heritage trail z mapka, strzalkami i ulotkami,
ale... jak to ktos kiedys powiedzial, szalu nie ma :)

Po 2.5 dnia opuscilem HK zadowolony, ale bez zalu. 
Zdjec na razie nie bedzie (podobnie jak polskich znakow) bo nie mam na czym ich wstukac :)

czwartek, 17 lutego 2011

Jedzenie, podejście drugie



Jeden z pierwszych postów był o jedzeniu, że jest inne, dobre i bardzo tanie.
Teraz robię aktualizację z perspektywy półtora miesiąca :)

Owszem, można się tu najeść bardzo tanio. Wynika to pewnie po części stąd, że z racji temperatur oni tu nie bardzo gotują w domach, więc wychodzą. Miejsc do jedzenia jest pełno, w najmniejszej wiosce, czasem nawet sklepu nie ma - ale nasi kandar strzelić można. Jest to bardzo tanie, w miarę da się zjeść (a przynajmniej: da się w takiej knajpce znaleźć coś co da się zjeść), ale nie ma się co oszukiwać, za 6-7zł wystawnego obiadu się nie zje. Najlepszą przyprawą w takich miejscach jest egzotyka, tyle że po jakimś czasie przestaje się ją czuć. Zakładowa stołówka, mimo dziesiątek kombinacji i dziwnych stworzeń wciąż spoglądających panierowanymi oczami zza szybki, też po jakimś czasie zaczyna smakować `stołówkowo' i coraz częściej zaczyna się myśleć o jedzeniu gdzie indziej.

Ja zaczynałem od restauracji hinduskich, gdzie za niewielkie pieniądze (rzędu 10RM za zestaw) można zjeść np.Tandoori chicken naan set - kurczak tandoori (dobrze upieczony w takim śmiesznym kociołku, z wściekle czerwoną przyprawą, wygląda jak wyciągnięty z puszki z czerwoną farba), naan (coś między naleśnikiem a chlebem, czasem z dodatkiem sera, czosnku czy czegoś-tam-jeszcze) podany na metalowej tacce z paroma wgłębieniami w których znajdują się różne mazie (od dżemu do jakichś takich zielonych, bardzo ostrych). Palce lizać. Dosłownie, w hinduskich knajpach sztućce są mocno opcjonalne. (tak, Mamo, myję  ręce przed jedzeniem ;)) No i (to się tyczy nie tylko chińskich, ale w zasadzie wszystkich) - noży to tu za bardzo nie ma. Widelec i łyżka. No, albo chińskie kijaszki :)

Chińczyków też zaliczyliśmy sporo, lepszych i gorszych. Generalnie, w wydaniu `budget' niespecjalnie mi ta kuchnia podchodzi. Albo ostre jak pieron, albo kompletnie bez smaku, wszystko na zasadzie `do wiaderka, dwa razy i zmiksować'. Nawet w trochę wyższej lidze (tak rzędu 25 zł) szału nie ma. Chociaż ze dwa razy byliśmy w chińskiej restauracji, takiej lepsiejszej, powiedzmy 50zł za obiad i jak chcą to potrafią. Wieprzowinę usmażyć tak, że rozpływa się w ustach jak M&M ;) Pierożki (nie wiem jak to nazwać, mówią na to dumplings, niektóre są smażone, inne na parze, część z mięsem, część z krewetką, innym razem tylko kapusta z czymś) są znakomite. Ryż okazuje się, że da się zrobić, że się nie klei a z przyprawami smakuje tak, że można go jeść samego (tak Tato, wiem że też tak potrafisz :p). I nie jest wszystko jednakowo ostre, tylko jest dobre samo w sobie, a ostrości można sobie dodać według upodobania.

Jak jest dobrze zrobione to można nawet (teraz już mooożna) z przyjemnością zjeść używając pałeczek. Okazuje się to nawet nie takie trudne jak z początku wygląda. Trochę co prawda wolniej niż łyżką i widelcem, ale w końcu jedzenie nie ma być szybkie tylko przyjemne. No i można pokazać, że `haaalo, już uuumiem!' :)

Z chińskiej kuchni wspomnienia wymaga jeszcze zupka tom yam. Generalnie, wywar z kury chili i trawy cytrynowej w którym pływają różne rzeczy. Zapach jest super, smak w sumie też, ale robią to tak ostre że aż trudno uwierzyć. Wargi pieką na zewnątrz. Jak to pierwszy raz zamówiłem w tajskiej (akurat w tajskiej) restauracji to dostałem zupę i ręcznik. Naprawdę pot się leje z człowieka przy tym strumieniami. W środku pływają różne rzeczy, posiekane tofu, krewetki, jakieś coś kapustopodobne, macki kałamarnicy, małe ośmiorniczki, coś jak nasze pieczywo chrupkie tylko rozgotowane... Dobre, tylko jak zjem taką zupę to jestem chyba bardziej zmęczony niż najedzony. Jadłem z trzy razy i więcej tego jako główne danie nie wezmę. Ale na przystawkę, troszeczkę - owszem.

Z nowości w tym tygodniu, których wcześniej nigdy nie jadłem - poszliśmy na sushi. Wg Duńczyka (który jest miłośnikiem żarcia i ciąga nas po tych lepszych knajpach, co niestety sporo kosztuje, ale naprawdę warto) nie było to najlepsze sushi jakie w życiu jadł, ale było bardzo dobre. Surowa ryba - spodziewałem się czegoś naprawdę ekstra, parę razy w życiu już słyszałem, że smakuje inaczej niż cokolwiek co się w życiu jadło. A tu takie normalne, ryżowe, powiedzmy, kanapeczki z kawałkiem ryby w środku. Różne rodzaje, posypane dziwnymi rzeczami, najciekawsze posypki wyglądały jak smażone nogi pasikoników (chyba prażona trawa cytrynowa) i pocięta w strzępy taśma magnetowidowa (podobno jakieś morskie cóś). Dobre toto, ale zimne, mimo że wlewają tony zielonej herbaty. Raczej jako przekąska niż jako kolacja. Ale jak na surową rybę - całkiem przyjemne. Myślałem że będzie gorzej :)

Najbardziej mi tu brakuje świeżych warzyw - mimo, że mają przecież tego wszystkiego pod dostatkiem to w świeżej postaci tego praktycznie nie jedzą. Kiedyś na stołówce nabrałem sobie cały talerz sałaty i innych zieloności, dałem facetowi do zwarzenia  a ten sru,  wywalił wszystko na deskę, porąbał jakimś tasakiem na strzępy, wsadził do metalowej michy, zalał zupą, pogotował przez minutę i oddał mi takie nie wiadomo co. Teraz już się pilnuję!

Podsumowując,  po tych sześciu tygodniach mój stosunek do kuchni lokalnej nie zmienił się. Mam to szczęście, że mogę jeść wszystko, wszystko mi smakuje i nic mi się nie dzieje (nie wszyscy mają to szczęście), bardzo rzadko mam ochotę pójść na europejski obiad (da się, a jakże). Z drugiej strony, bardziej teraz dostrzegam fakt  (skądinąd oczywisty), że żeby dobrze zjeść trzeba jednak zapłacić.

Zdjęć tym razem nie ma ;)

środa, 16 lutego 2011

Malaka


Malakę nawiedziliśmy na tym samym wypadzie co KL, tylko musiałem sobie zrobić trochę wolnego od pisania :)

Miasto przywitało nas wieczorową porą strasznymi korkami. 150 km z KL do Malaki jechaliśmy dłużej niż 350km z Penangu do KL. I to nie żeby nie było autostrady. Dość szybko się wyjaśniło gdzie się wynieśli ci wszyscy ludzie ze stolicy ;)

Równie szybko przekonaliśmy się dlaczego akurat tu. Niska zabudowa, wąskie uliczki pełne charakterystycznych kamieniczek, miasto w sumie podobne nieco do George Town, tylko nieporównanie bardziej czyste, utrzymane i zadbane. Więcej ludzi, prawda, ale pewnie dlatego większość zaułków jest czysta (normalnie jak nie w Azji), a nawet skrywa jakąś sympatyczną knajpkę.

Historia miasta może zrobić wrażenie. Od XV wieku, kiedy osiedlili się tam Malaje, był to bardzo ważny port handlowy w tej części świata, zdetronizowany dopiero przez Singapur (ponoć dlatego, że się zamulił i trzeba było pomyśleć o czymś nowym). Od tamtego czasu, oprócz Malajów, na mieście trzymali łapę kolejno Portugalczycy, Holendrzy, Brytyjczycy. Teraz teren jest we władaniu niejakiej Malezji. Ciekawe, kto będzie następny. Ja obstawiam Chińczyków.

Oczywiście, każda z nacji sporo po sobie zostawiła (nawet fort, którego mimo szczerych chęci nie udało się Holendrom zniszczyć do końca) więc w mieście jest dużo do oglądania. Meczety, kościoły (dwa plus ruina trzeciego, pięknie na górce), kawałek fortu, stare chińskie świątynie i cmentarze, siedziby gubernatorów, muzea, akurat na trzy dni spokojnego łażenia. Bardzo dobrze było przenieść ten jeden dzień z KL tutaj. Co prawda w dwa dni by się dało, ale ten trzeci dał komfort nieśpieszenia się.

Przez środek płynie rzeczka, bulwary  po obu stronach, rzeczką wożą ludzi śmieszne płaskodenne barki. Już chyba zapomnieli o swojej przeszłości zwiazanej z żeglugą, bo nie wpadli na to, że te barki mogłyby mieć dziób. Jak ktoś kiedyś na to wpadnie i zgłosi pomysł racjonalizatorski to mu powinni pomnik postawić. Bo zużycie paliwa w mieście na pewno spadnie o połowę :)

Ze śmiesznych rzeczy - publicznym środkiem transportu są tu riksze, podobne do tych w George Town, ale bardzo bogato zdobione sztucznymi kwiatkami  i wstążeczkami i błyszczącym chińskim badziewiem. A w nocy to wszystko świeci i miga. A w dodatku każda riksza ma system audio, oczywiście nie oparty na słuchawkach tylko na wielkim subwooferze pod spodem i głośnikach tak dużych jakie tylko da radę uciągnąć akumulator ( i nogi operatora :)). Jeżdżą tego dziesiątki. Muzyka jest bardzo głośna i najróżniejsza - od hitów miłosnych, przez chińskie disco do Iron Maiden. Fajnie wyglądają dwie stare muzułmańskie baby jadące w takim migającym czymś przy dzwiękach Metalliki :)

Jednego wieczorka  spotkaliśmy (w sumie spotkaliśmy to dzień wcześniej w hostelu, ale poznaliśmy się następnego dnia) jednego Szweda, który wziął sobie semestr wolnego w studiach i tak sobie jedzie przez tą Azję, śpiąc po hostelach i guesthouse'ach, sam, jeżdżąc lokalnymi autobusami bo najtaniej i najciekawiej.
Nie śpiesząc się, zrobił sobie Wietnam, Tajlandię, Malezję, zmierza w kierunku Singapuru. Bez jakiegoś szczególnego planu. Ma wrócić na początek następnego semestru. Myślał zostać w Malace 2-3 dni, ale mu się spodobało i siedział już tydzień. Świetna sprawa  tak sobie na studiach pojeździć. Komfort czasowy jaki miał jest dla mnie na obecnym etapie życia nie do osiągnięcia. No i wychodzi pewna zaleta bycia Skandynawem - oni to gdzie na świecie nie pojadą (może z wyjątkiem Szwajcarii) to mają taniej niż u siebie :).

Powrót okazal się jeszcze gorszy niż dojazd. Korki na autostradach były sakramenckie. Sznur czerwonych światełek po horyzont poruszających się z prędkością 20 km/h jest niezwykle frustrujący, Dojechaliśmy o 2:30 nad ranem. Ale i tak długi weekend należał raczej do tych udanych.

Za to w kolejny - ten co się skończył przedwczoraj - miarka się przebrała i nie robiłem nic - trzeba było trochę odpocząć. Noo, może tam jakieś obchody Chińskiego Nowego Roku w George Town, ale to na chwilę i się nie liczy. Generalnie książka i basen.

Zdjęcia z Malaki tu.

środa, 9 lutego 2011

Kuala Lumpur


W środę wieczorem przyszedł czas rozpocząć kolejny długi weekend. Tym razem wypadał z okazji Chińskiego Nowego Roku. W  środę wieczorem ci, którzy nie wzięli wolnego na cały tydzień (u nas w firmie - jakaś połowa, może mniej)  jęli pakować się do samochodów i wyjeżdżać gdzie się da. Oczywiście - zrobiwszy wcześniej zakupy. W centrach handlowych - szał. Dość śmieszne jest to, że tak jak u nas przed Bożym Narodzeniem w galeriach lecą znienawidzone `krysmasy' to tutaj w tym okresie lecą... jakby to nazwać... czing-czangi, wesołe w pierwszym momencie, po kilku dniach zdecydowanie budzące agresję.

Czas się wynosić. Pożyczyliśmy auto. Proton saga. Wyobrażacie sobie jak jedzie auto większe od fabii z trzema nie najlżejszymi gośćmi na pokładzie, motorkiem 1.3 pod maską i automatyczną skrzynią biegów? Jeśli nie - to dobrze. Szkoda zdrowia.

Tak czy inaczej plan był taki, żeby poświęcić dwa dni na KL, dwa dni na Melakę i wrócić. Wyjechaliśmy więc polsko-duńską ekipą o 5 rano, o 9 jedliśmy jakiegoś takiego indiańca  5min od Petronas Towers. Miasto było kompletnie wymarłe, czego zresztą można się było spodziewać sądząc z ruchu na autostradach w kiedunku od KL. Oczywiście pierwszym punktem programu było wyjechać na górę Twin Towers, żeby z góry rozeznać sytuację. Nie udało się, (`sori mister, nou mor tikets for tudei') ale może to i lepiej bo w kolejce to byśmy chyba stali do tej pory. Za to pojechaliśmy na odległą o 5min (i 30RM, jadą po turystach strasznie) taksówką Menara Tower, wieżę telewizyjną co prawda nieco niższą, ale wyjechać można było  na niej wyżej niż na TT. No i bez kolejki.


Z góry miasto wygląda całkiem dobrze, chociaż nie do końca rozumiem po co oni się tak pchają z tymi budynkami tak strasznie do góry jak mają tyle niezagospodarowanych krzorów dookoła. Betonową dżunglę zrobili, ale w samym centrum, u podnóża górki na której stoi Menara Tower jest kilkanaście hektarów dość przyzwoicie zachowanej prawdziwej dżungli, z wielkimi drzewami i charakterystycznymi odgłosami. Jest kilka ścieżek którymi można ją przeciąć, ogrodzonych, do samego lasu wstępu nie ma.

Po zjeździe  na dół zrobiliśmy szybką rundkę po tym co tam było w przewodniku, dworzec PKP, siedziba gubernatora, narodowy meczet, budynek sądu... Zostało China Town (jedyne ludne miejsce), i jego  `famous night market' - czyli zadaszona uliczka z nieprawdopodobną wprost ilością chińskiego badziewia na sprzedaż.


To jedziemy za miasto, do Batu Caves.  Olbrzymia jaskinia, wysoka na kilkadziesiąt metrów, długa na kilkaset, do której trzeba dotrzeć dość wysokimi i stromymi schodami, obok potężnego (chyba ze 30m) posągu jakiejś hinduistycznej bogini. Potem jaskinia przechodzi w coś w rodzaju dziedzińca, kilkadziesiąt metrów skały pionowo w górę, niebo nad głową, na dziedzińcu świątynia. Pełno Hindusów, kadzidełek, kokosów i bananów, brudno. Stalaktyty (czy tam stalagmity, nigdy nie wiem które są które) wiszą po kilkanaście metrów nad głową, kilkumetrowe bryły kamienia. Jaskinia robi niesamowite wrażenie, ale jej `ucywilizowanie', betonowa podłoga i mrowie ludzi nieco je redukują.


Z atrakcji w KL zostało jeszcze oceanarium, i to jest chyba rzecz jaka na mnie zrobiła największe w tym mieście wrażenie. W podziemiach kilkudziesięciopiętrowego budynku, w samym sercu betonowej dżungli gdzie wycinek nieba nad głową jest tak mały że GPS się gubi, odtworzony został solidny kawał podmorskiego świata. Cała  masa nieprawdopodobnych wręcz stworzeń (które w niektórych przypadkach można wziąć na ręce, albo pogłaskać, np. metrowego glonojada) żyjących w, zdaje się, dość niezłych warunkach, zaprezentowana w znakomity sposób. Akwarium z piraniami miało wymiary (na oko) 5x5x7 i były ich tam setki. Spóźniliśmy się pół godziny, można było zobaczyć jak  się pożywiają. W innym akwarium ryby wielkości chyba niedużego konia, gdzie indziej ruszające tyłkiem krewetki (sexy shrimp :)) Ale najlepszy był tunel - szklana droga przez potężne akwarium, z wielką ilością ryb, nie-ryb i niby-to-ryb pływających swobodnie, gdzie dwumetrowa płaszczka zasuwająca  nad głową z prędkością biegnącego człowieka potrafi przestraszyć. No i można stanąć oko w oko z dość byczym rekinem. Tylko delfinów nie było.

To już? Jeszcze ze dwie czy trzy świątynie, tani hotel, niezłe żarcie i zgodnie zdecydowaliśmy, że nic tu po nas i jeden dzień w KL zdecydowanie wystarczy.

Zdjęcia tu.

wtorek, 1 lutego 2011

Tasik Temenggor



Tasik (czyli jezioro) Temenggor, to taka lokalna Solina. Też w górach, też jest sztucznym jeziorem z wielką tamą i elektrownią wodną, też ma tysiące zatok i zatoczek. Jest też kilka różnic :)
Po pierwsze, naszą zbudowali komuniści, jedną z przyczyn powstania tego zbiornika była chęć zalania dróg, przez które bojówki komunistyczne komunikowały się z bazami w Tajlandii. Po drugie, w Solinie można wyjść na brzeg nie podejmując ryzyka bycia pożartym przez tygrysa. Po trzecie, nad Soliną można oczekiwać ludzi na brzegach i jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej dookoła. Tu jest dzicz.


Jedzie się (motorkiem, a jakże) jakieś 170km na wschód od Penagu, najpierw autostradą, potem przez wsie, w końcu przez góry dojeżdża się do miejsca, gdzie droga z pomocą dwóch mostów z wyspą po środku przecina jezioro. Cywilizacja składa się z  dwóch kurortów o bardzo wysokim standardzie (i cenach), kawałeczka publicznego nabrzeża z budką z kacangami i hamburgerami, jednostki wojskowej, jakiejś instytucji naukowej i jednego nie wiadomo czego  (gdzie spaliśmy). 


Gwoli wyjaśnienia, na wycieczkę pojechaliśmy we dwóch, gdyż polski skład w Penangu został wzmocniony przez Sylwka. Mieliśmy więc dwa  motorki i miał się kto śmiać ze mnie i moich kacangów (zbiorcza nazwa na wszelkie lokalne orzeszki i nasionka, które z lubością konsumuję, a które Sylwek nazywa nakrętkami :))


W jedynym możliwym miejscu pożyczyliśmy kajak za pomijalną kwotę 100RM za dwugodzinny rejsik (bardzo byli zdziwieni że nie chcemy przewodnika i w ogóle chyba pierwszy raz ktoś nie będący zorganizowaną wycieczką z korporacji coś od nich pożyczał) i popłynęliśmy na południe. Tu wychodzi kolejna różnica, na Solinie tama jest na północy, tu na południu :).  Jezioro robi wrażenie przede wszystkim dlatego, że brzegi są kompletnie dzikie i puste (z wyjątkiem niektórych wysepek gdzie człowiek wywalczył sobie kawałek miejsca żeby postawić śmieszne bambusowe chatki) i dżungla aż się wlewa do tej wody, czyniąc wyjście na brzeg na ogół niemożliwym. Pełno sterczy wszędzie uschniętych zalanych drzew, które nie zdążyły się jeszcze od tego 1976 roku zawalić. Wlazłem na jedną wysepkę żeby sobie zrobić zdjęcie na niej bezludnej, a jak wróciłem do naszego krążownika to przemyciłem na pokład chyba z 50 pająków różnej maści i wielkości, z którymi potem mieliśmy pewien kłopot. A zdjęcie i tak nie wyszło ;)


Potem udało nam się dopłynąć do kawałka nabrzeża, na którym były ślady obozowiska i napis po lokalnemu mówiący coś między `serdecznie zapraszamy' a `uwaga tygrys'. Akurat wyszło słońce, zrobiło się gorąco i w mojej wewnętrznej walce między chęcią wykąpania się a chęcią nie zostania przez nic  zeżartym  zdecydowanie wzięła górę ta pierwsza. Ustaliliśmy szybko, że jakby co to wiosłem i wskoczyłem. Nie tylko nic mnie nie zeżarło, ale była to jedna z fajniejszych wód w jakich pływałem ostatnimi czasy. Zielona, czysta, dzika, głęboka, czuć pod sobą przestrzeń. Trochę tylko za ciepła (na oko jakieś 25 stopni), ale można jej to było wybaczyć ;).  Potem rozmawiałem z  lokalnymi i oczywiście (wbrew temu co mówili tacy co nie pływali nigdy poza basenem) pływać można bezpiecznie.


Jak wróciliśmy (solidnie przekraczając umówiony czas) to było już późno i trzeba było zorganizować jakiś nocleg i to najlepiej poniżej 170zł na głowę (jak nam radośnie zakomunikowali w hotelu). Znaleźliśmy `resort',  składających się z połączonych ze sobą pływających domków czy bardziej baraków. Wzięliśmy tam najlepszy i najdroższy pokój jaki mieli, z dwoma wieelkimi wyrami, wyszło po 45RM na głowę. Ciężko to opisać, ale to jedno z, hmm, ciekawszych miejsc w jakich nocowałem. Do zalet można zaliczyć miejsce i fakt, że pościel była czysta. Resztę wolę przemilczeć :)


Rano z braku innych możliwości poszliśmy (po śniadaniu w warunkach cokolwiek innych niż nocleg) na organizowaną przez resort wycieczkę szybką wyjącą łódką do dwóch lokalnych atrakcji. Widzieliśmy siedlisko raflezji (rafflesia) - pasożytniczego kwiatka, który rożnie jako kulka przez cztery lata po to żeby się otworzyć na kilka dni, pośmierdzieć trochę, (muchy przenoszą nasionka, cuchnie ponoć jak padlina, w prospektach tego nie piszą) i zarazić inne drzewko. Oczywiście na te pięć czy dziewięć dni z kilkuletniego cyklu nie trafiliśmy więc zobaczyliśmy tylko na korzeniu coś między hubą a niedużą kapustą i popłynęliśmy dalej.

Drugim punktem była wioska Orang Asli - lokalnych aborygenów, którzy żyli by sobie tak jak żyli byli od dawna, w bambusowych chatkach, pod drzewkami z tropikalnymi owocami, gdyby nie to, że rząd się nad nimi zlitował i postawił im na środku obrzydliwą budę ze zbiornikiem na wodę i generatorem diesla. Jak na mój łeb jakby chcieli takie coś to by się przeprowadzili kilka kilometrów dalej. Ale przywieźli to stoi. Tylko ogólne wrażenie trochę psuje. Swoją drogą - nie wiem jak czuli się oni, ale ja czułem się nieswojo przyjeżdżając do ich wioski i robiąc zdjęcia. Nasuwało się nieodparte skojarzenie z zoo. Oni musieli się na to godzić, bo człowiekowi, który ten biznes prowadzi zbudowali w wiosce za pieniądze (czy tam inne siekierki) dom, w którym trzymał jakieś sznurki i kapoki, a do którego można było sobie wejść i pooglądać. Ale czułem się jakoś niezręcznie. Chociaż może i do nas też kogoś kiedyś przywiozą...



Zdjęcia tu.


środa, 26 stycznia 2011

Cameron Highlands

W ten weekend w ostatniej chwili zmieniłem plany i zamiast do Malaki wybrałem się do Cameron Highlands. Jest to wyżyna, ok 150km na SE od Penangu. Obszar rolniczy (ze względu na niższe temperatury i mniejsze ich wahania), z dość wysokimi wzgórzami (~2000m) i jakimś tam zapleczem turystycznym.

Był to najsłabiej zaplanowany z moich dotychczasowych tutaj weekendów - i tym razem pójście na żywioł nie sprawdziło się do końca - zobaczyłem mniej niż mogłem. Do tego pogoda była kiepska, zmokłem i zmarzłem co wydawało mi się dotąd w Malezji niemożliwe, a w niedzielę wracałem 250km (z tego 150 autostradą) motorkiem, po ciemku i w deszczu co naprawdę nie należy do przyjemności.

Dojazd planowałem tak: 'na południe do Ipoh i potem w lewo', nie spodziewałem się,  że droga na południe to trzypasmowa autostrada a Ipoh to siedmiusettysięczne miasto :) Okazuje się, że ci śmieszni Azjaci zbudowali sobie całkiem dobre autostrady (i to sami, nie płaciła im za to żadna unia, ani Angole) mimo, że teren mają znacznie trudniejszy niż my. U nas zdaje się właśnie dowiadujemy się o przesunięciu poza `godzinę zero' kolejnych odcinków. Za to będą stadiony. Super.

Jak już się w Ipoh w lewo skręci to jedzie się dość mocno pod górkę - jakieś 70km. Różnica poziomów jest spora bo ipoh leży coś chyba z 20m npm a sama wyjeżdża się na jakieś 1700. Dróżka mocno łasuje, widoki  byłyby piękne gdyby nie mgła. Jak już się dojedzie - rolnicze wioski, nie za pięknie, nie za czysto, zwraca uwagę olbrzymia ilość starych brytyjskich land roverów, takich z lat 70, w potwornym stanie, poobijane, powgniatane, czasem siadnięte zawieszenie, często bez szyb, ale jeździ i widać, że mimo 40 lat na karku jeszcze niejedną tonę kapusty przewiezie.

Na górze można sobie pozbierać truskawki (12RM za tackę i niesłodkie, za to przez cały rok), zobaczyć jak hodują pszczoły, zobaczyć farmy herbaty i powłóczyć się po dżungli. Dżungla w górach, oprócz tego że jest jeszcze bardziej nieprzebyta niż na dole - na 2000m wygląda dokładnie tak samo. Pogląd na okolicę ze szczytu można uzyskać tylko jeśli ktoś akurat zrobił w tym celu przecinkę. No, oczywiście jeśli akurat nie ma mgły.

W ogóle nasze lasy w porównaniu z tym co jest tutaj wydają się martwe i nieruchome. Tu (pomijając, że fizycznie jest to niespecjalnie wykonalne), strach zejść ze ścieżki - tyle odgłosów z zewnątrz dochodzi że można przypuszczać że się zostanie ukąszonym/zeżartym zaraz po opuszczeniu udeptanego traktu.
Cały czas coś piszczy, chrobota, ćwierka, szeleści i wydaje różne inne odgłosy. Na początku ciężko się przyzwyczaić do owadów imitujących odgłos cięcia kamieni za pomocą szlifierki kątowej. Do złudzenia! Najpierw szlifierka jest włączana i przez chwilę pracuje na swobodnie, na wolnych obrotach a po chwili zaczyna się cięcie. Trwa kilkanaście sekund, potem świerszczyk  maszynkę wyłącza i daje sobie chwilę odpocząć. I od nowa.  Inny gatunek do perfekcji opanował odgłosy dochodzące z fotela dentystycznego. Coś innego wydaje dźwięk podobny nie wiem do czego, ale jakbym chciał zilustrować dźwiękowo poruszającą się szybko w moją stronę grozę - to ten by się znakomicie nadawał. Oprócz tego jest tak gorąco  i wilgotno, że po godzinie marszu mam już tego serdecznie dość. A tu jeszcze taki kawał...

Zdjęcia tu.  Jak pisałem, pogoda była kiepska więc szału nie ma. Przyszły weekend też się zapowiada w krzorach, ale będzie już lepiej zaplanowany :)

czwartek, 20 stycznia 2011

Thaipusam


Thaipusam  (jak zapewne wszyscy wiedzą ;)) to jeden z większych festiwali (czy świąt) hinduistyczntych i w Malezji dzień ustawowo wolny od pracy. Znaczy laba!

Cała impreza trwa trzy dni, przy czym największa uroczystość jest w dzień środkowy. Hinduiści mają swojego Lorda Murugana ( boga śmierci i wojny, ale reprezentuje też cnotę, siłę i męstwo ) i wynoszą go na wycieczkę z jego zwykłej świątyni do innej, na wzgórzu, gdzie idą gromadnie złożyć mu ofiary.

W Penangu święto to gromadzi bardzo dużo ludzi (coś czytałem o ponad 600 000), jest głośne i kolorowe. W czasie jego trwania kilka kilometrów ulic prowadzących do świątyni na górce jest zamkniętych dla ruchu i obstawionych szczelnie po obu stronach różnego rodzaju straganami. Niektóre z nich są odpustowe i sprzedają chińską tandetę stylizowaną na indyjską, część sprzedaje jedzenie (w tym dniu wyłącznie wegetariańskie oraz całą masę indyjskich słodyczy i suchelców), inne stanowią schronienie przed palącym słońcem - są po prostu namiotami gdzie można wejść posiedzieć i za darmo napić się różnych rzeczy. Namiociki wystawiane są i sponsorowane są przez lokalne firmy (także lokalne oddziały międzynarodowych koncernów - trochę śmiesznie wygląda logo takiego agilenta czy seagate'a nad hinduistyczną kapliczką pełną owoców i kadzidełek :). Całość generalnie sprawiałaby wrażenie takiego wielkiego odpustu, gdyby nie...

Kanavi, czyli pątnicy, którzy przez umartwienie ciała chcą coś tam u Murugana wybłagać (albo po prostu zaliczyć +5 do cnoty ;)). Mają kilka możliwości. Najprościej jest zanieść butelkę mleka (które na górze zostanie na figurkę wylane). Zwykli ludzie tak robią. Część nosi mleko w takich śmiesznych metalowych (jak to nazwać?) sagankach czy kankach, często z liśćmi. Inni niosą cudaczne pakuneczki składające się z przepołowionego kokosa a w nim kilku małych bananków (i czasem innych owoców) z wetkniętymi kadzidełkami. Przy czym to niewielkie umartwienie, bo taki zestaw można sobie kupić na miejscu za RM 5.

Ci co chcą zabłysnąć bardziej (+10 ;)) noszą na plecach śmieszne konstrukcje sięgające mniej więcej 2.5 - 3m w górę i będącymi ozdóbkami zrobionymi z jakiś pianek, pawich piór  i innych dziwnych wynalazków.
Towarzyszą im często bębniarze (raczej chmary bębniarzy) i indyjscy fleciści. Dodatkowo pątnicy wbijają sobie w ciała (najczęściej plecy) długie metalowe haczyki, czasem coś na nich wieszając, czasem tylko łańcuchy. I jeszcze często mają policzki przebite na wylot rodzajem strzały. Widok jest niezły. Ale oni nie mogą sobie jeszcze krzywdy za bardzo robić bo ta konstrukcja którą dźwigają jest dość ciężka, a oni jeszcze z nią skaczą i tańczą. Czasem mają postoje serwisowe na krzesełkach. W tym czasie często pomagierzy dokręcają im śrubki :).

Najlepsi agregaci ( +20 i więcej) mają w plecy po obu stronach kręgosłupa powbijane haczyki a do haczyków przymocowane są linki, które są ciągle napięte za sprawą człowieka który idzie za pątnikiem i tego pilnuje. Sam ohaczykowany wyrywa się do przodu tańcząc, i trochę wygląda to (oczywiście nikogo nie obrażając) jakby był prowadzony na smyczy. Człowieka takiego wspomaga kilku innych idących dookoła i krzyczących rytmicznie coś co brzmi jak 'le - lek!' U tych ludzi strzała przez policzki też jest raczej normą.

Prawie wszyscy (poczynając od tych z mlekiem w plastikowych butelkach) ubrani są po tradycyjnie indyjskiemu. No i nie są to tylko ludzie starsi. Bardzo wielu jest nasto- i dwudziestoparolatków (chociaż raczej w lidze tak do +15, powyżej raczej starsi). Po drodze do świątyni  na górze zalicza się kilka mniejszych świątyń, oczywiście pełnych ludzi. Ponieważ ludzi jest multum schody dość wąskie a świątynka jedna, jest wdrożony całkiem zaawansowany system kierowania ruchem (łącznie z podziałem na pasy dla tych z mlekiem, z kokosami i tych bardziej zaawansowanych). Niemniej, z godzinę trzeba odstać. Dostaje się krechę z popiołu na czoło, można położyć swojego kokosa, podać mleko etatowemu wylewaczowi ( metalowe dzbanuszki doświadczają zaszczytu bliskiego kontaktu z bóstwem, plastikowe butelki przejmowane są przez dzieci, które przelewają je do kilkunastolitrowych stągwi, które dopiero chwyta wylewacz ), nie można zrobić zdjęcia, wychodzi się i złazi na dół. Strumień  mleka płynący spod świątyni robi wrażenie (w przeciwieństwie do samej świątyni - betonowe słupy, blaszany dach, kafelki na podłodze - nic szczególnego).

Potem na dole można załapać się na darmowe indyjskie wegetariańskie żarcie łapami w świątyni na palmowym liściu, spojrzeć na zegarek i zrozumieć dlaczego jest się tak zmęczonym. 17... ;)

Przy okazji, jak się je łapami to nie można złożyć sztućców razem na znak że się skończyło i cały czas dokładają. Rozwiązanie? Złożyć liścia :)

Zdjęcia tu.